Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

BieszczadyRelacja Martyny z lipcowego obozu harcerskiego w Bieszczadach ze Szczepem Kedyw - czytając chce się wrócić. Były Sine Wiry i Tarnica - dawno temu przedeptane ścieżki...

 

 

BIESZCZADY 2015 - OBÓZ HARCERSKI W POLANKACH K/ TERKI

 Bieszczady - Terka

Wyjeżdżaliśmy na obóz 10.07.2015 o godzinie 19:45. Jechalśmy pociągiem. Podczas podrózy graliśmy w karty, gadaliśmy i zapoznawaliśmy się z osobami. Gdy o 11 rano dnia następnego dotarliśmy na miejsce - do Zagórza, około godziny czekaliśmy na autokar. Było bardzo gorąco, a my byliśmy bardzo zmęczeni (oprócz tych co spali w pociągu, bo oni byli wyspani). Gdy dojechaliśmy na miejsce przez kilka godzin rozbijaliśmy podobóz. Trzeba było nosić kanadyjki, koce, pseudopodłogi (takie drewniane płyty), półki (które trzeba było później złożyć) i drewno na ognisko. Gdy już wszystko było ogarnięte i obiad zjedzony (a pani Ala gotowała superowo) mieliśmy pierwsze zajęcia wprowadzające do tematyki obozu (dziki zachód). Musieliśmy wymyśleć sobie nazwy zastępów, okrzyki i totemy (które później trzeba było zrobić z tego co się znalazło). Otrzymaliśmy później hasła związane z dzikim zachodem, które mieliśmy przedstawić na różne sposoby. Nasz zastęp miał “łapanie byka na lasso” w postaci trudnych spraw. Na wieczornym ognisku musieliśmy zgadywać hasła innych. Po ognisku poszliśmy się myć i spać. Dni wyglądały podobnie - zaczynało się od pobódki o 8. Druh Julek stawał sobie na środku placu apelowego i było takie znienawidzone przez wszystkich POOOOBUDKA POOOOOOBUDKA WSTAAAAAAĆ!!!!! ZAPRASZAM NA POWITANIE DNIAAAAA! Trzeba było wstać z łóżka i iść na dwór. Stawaliśmy sobie w kółeczku i było powitanie dnia. 3 MINUTY PRZYGOTOWANIA DO ZAPRAWY PORANNEJ (tak naprawdę te “3 minuty” trwały niecałe pół minuty). Zaprawa poranna dzieliła się na dwie grupy: Harcerze starsi (oni musieli biegać z Zakiem) i Zuchy ze Sztawonogami. Sztawonogi to była elitarna grupa odłączona od HS (harcerzy starszych) z ograniczonymi możliwościami stawów (SZTAWONOGI - Sekta Zuchowa Trzymająca Arbuzy W Obskórnym Namiocie Okoni Gromadzącym Iguany). Więc codziennie razem z kilkoma osobami dzielnie ćwiczyliśmy na gimnastyce zuchowej, gdy reszta biegała. Z czasem nasza grupa wzrastała na skutek różnych kontuzji. Po zaprawie 2 MINUTY PRZYGOTOWANIA DO ŚNIADANIA!!! 15 sekund pózniej -> W DWUSZEREGU PRZED NAMIOTAMI Z PRZYBORAMI DO JEDZENIA ZBIÓRKA! BACZNOŚĆ! SPOCZNIJ! W LEWO ZWROT! DO PAŚNIKA (czasami było do koryta albo na stołówkę) MARSZ (albo biegiem marsz)! KOLUMNĘ DWÓJKOWĄ W MARSZU TWÓRZ! Potem było śniadanie. Po myciu mieliśmy “15 minut” (które trwało pół godziny) na przygotowanie do apelu mundurowego. Trzeba było wytrzepać wszystkie łóżka, poukładać rzeczy, podwinąć poły i przebrać się w mundury. Po apelu mieliśmy rózne zajęcia. Czsami uwalnialiśmy bizony, czasami szukaliśmy złota, czasami graliśmy w C4 albo projektowaliśmy własne miasta (nasze się nazywało Hermenegilda City). Po zajęciach był obiad, a po obiedzie była siesta (ulubiona część dnia większości harcerzy). Na sieście mieliśmy bardzo zróżnicowane zajęcia: graliśmy na ukulele (O GRAŻYNO GRAŻYNO TY MOJA DZIEWCZYNO), pożyczaliśmy od druhny gitarę i siedzieliśmy w jednym namiocie i sobie śpiewaliśmy, czasami spaliśmy, chodziliśmy nad potok się chlapać (bo był za płytki, żeby w nim pływać), graliśmy w karty, chodziliśmy do innych namiotów gadać z innymi, dzwoniliśmy do rodziców (pod tablicą ogłoszeń były aż 2 kreski zasięgu), graliśmy w C4 za namiotem kadry, jedliśmy słodycze i ogólnie to bardzo miło spędzaliśmy wtedy czas. Po sieście były znowu zajęcia, a po zajęciach kolacja. Po kolacji mycie, pożegnanie dnia i ci co nie mieli wart (albo ich nie pdchodzili) to mogli iść sobie spać. Zdarzało się, że w środku nocy mieliśmy alarmy mundurowe, bo ktoś dostawał Krzyż. Oczywiście nie każdy dzień tak wyglądał, bo mieliśmy organizowane także różne wycieczki albo były śluby, czy coś w tym rodzaju. Pierwszą wycieczkę pieszą przeszłam razem z zuchami i resztą Sztawonogów. Pogoda była okropna. Ciągle padało. Około trzech kilometrów przeszliśmy asfaltem. Zuchom spadały buty i musieliśmy się ciągle zatrzymywać. Potem dh Julek zapytał kto jest zmęczony zbyt wolnym tempem i w taki oto sposób utworzyła się trzecia grupa. Później czekaliśly chyba godzinę na resztę zuchów i śpiewaliśmy sobie “ulepimy dziś bałwana” pod cerkwią. Gdy grupa druga do nas dołączyła była chwila odpoczynku i wróciliśmy do podobozu. Razem z dwoma dziewczynami ze Stawonogów usiadłyśmy sobie w namiocie i gadałyśmy, miałyśmy czas, żeby wziąć prysznic (luksusowe cztery minuty więcej, bo oboźny machnął ręką). Ponieważ haesów nadal nie było poszliśmy z zuchami na obiad bez nich. Po obiedzie Matłaż nam zrobił zajęcia, ale w trakcie zaczęło padać, więc wróciłyśmy do namiotu. Pomogłyśmy zuchom sprzątać (pomoc była im naprawdę bardzo potrzebna). Około dziewiętnastej wrócili haesi. Okazało się, że sie zgubili, chodzili jakimś skrótem po kolana w błocie, ogólnie  to przeszli ponad trzydzieści kilometrów. Zjedli obiad, wzięli prysznic, było pożegnanie dnia i wszyscy poszliśmy spać. Kolejną wycieczką był Zalew Soliński. Pojechaliśmy tam autokarem (i w autokarze znowu dużo śpiewaliśmy). Byliśmy na rejsie statkiem po tym zalewie, a potem mogliśmy sobie iść kupować pamiątki (większość kupowała gofry) i potem wróciliśmy do podobozu. Byliśmy też na wycieczce kolejką bieszczadzką i w obie strony całą drogę śpiewaliśmy. Jednak najbardziej zapamiętam wyprawę na Tarnicę. Ten dzień był bardzo gorący, chyba trzydzieści stopni w cieniu i nie było czym oddychać. Byłam jedynym przedstawicielem Stawonogów, bo tylko ja przekonałam druhnę komendantkę, że mogę iść. Podzieliliśmy się na dwie grupy (szłam w pierwszej). Po drodze zdobywaliśmy jeszcze jakieś pięć szczytów. Na połoninach było o wiele lepiej niż w lesie, bo wiał chłodny wiatr. Mimo żaru lejącego się z bezchmurnego nieba, zmęczenia i stale malejących zapasów wody udało nam się dotrzeć na Tarnicę. Na szczycie zrobiliśmy sobie masę zdjęć. Postanowiłam wracać w drugiej grupie, bo byłam bardzo zmęczona, a druga grupa szła wolniej i mieli krótszą trasę. Gdy szliśmy po schodkach sobie z góry to zaczęło padać. Było takie, aha, spoko, kurtka, zacisnąć zęby i dalej na dół. I tak właśnie dzielnie harcerze dzielnie przemierzali kilometry w deszczu. Ale tylko przez dziesięć minut. Bo potem już padał grad. Gdy dotarliśmy na dół przestało padać. Współczując pierwszej grupie, która poszła drugą trasą udaliśmy się do jedynego sklepu w okolicy, gdzie koczowaliśmy chyba z dwie godziny czekając na resztę. Potem szczęśliwie wróciliśmy do podobozy. Ostatnią wycieczką była podróż do Sanoka, gdzie zwiedzaliśmy skansen, ale po dwóch tygodniach mieszkania w oddaleniu od cywilizacji cały obóz najbardziej cieszył się z zakupów w Kauflandzie. W ostatnią noc śpiewaliśmy przy ognisku do rana (jak ktoś chciał to mógł iść spać). O piątej rano było już tylko około dziesięciu osób z czego połowa spała i zaczęło padać więc wróciłam się przespać te pół godziny, bo później jeszcze miałam wartę. Następnego dnia trzeba było zwinąć obóz i pojechaliśmy z powrotem do Gdańska.
Tekst: Martyna Kutna

Zdjęcia dzięki uprzejmości Sczczepu Kedyw :)