Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

Filmy

Mont BlancGrupa wyruszyła z Wrocławia , część samochodem, a część pociągiem. Spotkać się mieliśmy na pierwszym campingu za Aostą w rejonie Gran Paradiso. Po noclegu na terenie Niemiec bez przygód następnego dnia wieczorem trafiliśmy na camp. Grupy kolejowej jeszcze nie było, poszliśmy jeszcze na stację, ale o tej porze pociągi dojeżdżały chyba tylko do Aosty. Reszta dojechała, a właściwie doszła “z buta” ze stacji w Aoście na camping ładnych parę kilometrów.

  

MONT BLANC

Po zorganizowaniu się rozpoczął się dzień aklimatyzacyjny - jednodniowe wyjście na pobliski szczyt Becca di Nona, a ponieważ było dość późno pierwszy etap pokonaliśmy kolejką linową z Aosty. Kolej wyniosła nas na wysokość ok. 2000m, a pozostałe 1100m wiodące bardzo przystępną ścieżką pokonaliśmy w ok. 2 godziny pocąc się w upale – pogoda była piękna.Na szczycie 3142m oczywiście seria zdjęć pod ustawioną tam figurą Matki Boskiej i podziwianie pięknych widoków na pobliski Mt. Emilius. Schodzimy już inną drogą, najpierw przez skały Beca di Nona, następnie zieloną doliną wzdłuż potoku, a na końcu, już w ciemnościach serpentynami drogi docieramy do Aosty, a potem już na ostatnich nogach około północy lądujemy na campie. Po dniu “aklimatyzacji” mam kłopoty z kolanami i stopy bolą mnie jak diabli (coś podkusiło mnie, aby iść w adidasach). Na szczęście mamy teraz dzień prowiantowo-organizacyjny – jutro ruszamy na Gran Paradiso – segregujemy sprzęt (część zostaje w depozycie na campie) i przygotowujemy żywność. Następnego dnia wyruszamy, część autobusem, a część samochodem – droga nie jest daleka i wkrótce w komplecie spotykamy się na parkingu u stóp Paradiso, a ponieważ jest już dośćObóz pod Gran Paradiso późno namioty rozbijamy opodal szlaku w lesie oddzielonym rwącym potokiem (tu kierownik robił ćwiczenia z przekraczania potoku na linie asekuracyjnej). Rankiem powtórka ćwiczeń nad potokiem, tylko w drugą stronę, wory na plecy i pniemy się powoli w górę mocno zygzakującą ścieżką. Jest gorąco i szlak wyciska z nas poty, a odpoczynek robimy w schronisku Emanuele*. Siedzieliśmy sącząc piwo lub colę w cenie mogącej przyprawić o palpitację serca, kupiliśmy parę pocztówek i ostemplowaliśmy je na pamiątkę schroniskową pieczątką. Po zebraniu sił ruszamy znowu w górę. Szlak pnie się łagodnie aż do czoła lodowca. Tam robimy przymusowy postój na założenie raków i uprzęży. Spinamy się w tramwaj i łoimy do góry. Lód jest rozmiękły i rozpaćkany, a miejscami płyną w nim strumyczki. Na wysokości ok. 3500m jest wypłaszczenie z rozrzuconymi skałami pośród których zakładamy obóz. Wszyscy gotują jakieś świństwa w proszku, tylko Maćka zmogło i poszedł spać, bo dopadło go wysokogórskie “ćmienie”. Całe długie popołudnie spędziliśmy na leniuchowaniu, czyli aklimatyzacji, niestety pogoda się psuje i robi się zimniej z minuty na minutę. Dlatego też od razu przeszliśmy do następnej fazy aklimatyzacji – czyli w ciepłym “psiworku”... 

Wspinacze na lodowcu Paradiso Rankiem pogoda wcale nie zachęca do wstawania – oblepiające wszystko chmury i przenikliwy chłód. Jednak kierownik jest twardy jak skała – wychodzimy. Znowu wiążemy się w tramwaj, widoczność taka, że widać na 5m. Niezbyt stromym trawersem po lodowcu dochodzimy do skalistego szczytu – mimo niepogody jest spory tłok – jacyś hałaśliwi “weści” brrr... – a już na szczycie chmury pod nami się rozstępują i ukazuje się piękny widok... Schodzimy do namiotów w dobrych humorach, zwijamy obóz i w dół. Jednak temperatura się mocno obniżyła i na lodzie zrobiła się “szklanka” – jest bardzo nieprzyjemnie, poruszamy się powoli zakładając ekspresy – a to podobno najłatwiejszy czterotysięcznik w Alpach – pewnie jak jest pogoda. Na końcowym odcinku lodowca kierownik decyduje jednak o przejściu w skałę, gdzie omijając lodowiec zjeżdżamy w dół na ósemkach. Zajęło nam to sporo czasu i namioty rozbijamy tuż przed zmrokiem na wypłaszczeniu kilkaset metrów nad schroniskiem. Pobudka przebiegła sprawnie i szybko, schodzimy w dół – teraz czeka nas przejazd do Chamonix. Znowu przepaki i nocleg na campie, a potem rano podróż samochodem przez przełęcz Św. Bernarda do Chamonix, gdzie wieczorem cała ekipa zjeżdża się w komplecie. Nazajutrz dzień prowiantowo-organizacyjny, a po nim długo wyczekiwany Mont Blanc.

Grań szczytowa Mont Blanc Startujemy z Les Houches – podejście jest katorżnicze – prawdziwa wyrypa – niemożliwy upał, a do tego osłabienie organizmu spowodowane wczorajszym nadużyciem francuskiego wina – to wszystko wyciska ze mnie siódme poty. Docieramy do chatki, gdzie jest woda – natychmiast gasimy pragnienie i przez następne pół godziny składamy nasze zwłoki na karimatkach, unikając wykonywania jakichkolwiek zbędnych ruchów poza sięganiem po butelkę z wodą. Później Krzysztof aby podnieść morale grupy, pierwszy zaczął zbierać manele i mobilizować nas do wyjścia. Z niechęcią ruszyliśmy w górę i następny przystanek zrobiliśmy przy torach kolejki zębatej. Stały tam jakieś budynki, ale wszystko w ruinie, wydało mi się to dziwne ze względu choćby na bliskość Chamonix... Dalej łoiliśmy wzdłuż torów do końcowego przystanku kolejki, minęliśmy tunel i zrobiliśmy odpoczynek w budynku stacji trochę podsuszając przepocone ciuchy. Ta przerwa nas podładowała, tak, że ostatni odcinek do tzw. “domku leśników” (lasu tam nie ma ale podobno chatka do nich należy) nie wycisnął z nas wszystkich sił. Na miejscu od razu rozłożyliśmy śpiwory i zajęliśmy się gotowaniem – było prawdziwe szaleństwo: herbata, kakao i jakaś zupa w typie "błyskawica", a potem znowu herbata. Zmieniał się tylko dyżurny biegający po śnieg do topienia – tego wieczoru skutecznie uzupełniliśmy płyny. Rano ten sam scenariusz – pakowanie worów i w*Nasza szóstka na szczycie Mont Blanc 4807 m n.p.m. górę. Do schroniska Tete Rousse trasa była dość lekka, a pogoda stabilna, ale wyżej zaczęło się robić nieciekawie. Przed Goutierem musieliśmy pokonać kuluar, ale aby wejść w kuluar trzeba było przejść żleb “spadających kamieni”. Pamiętam, że lina asekuracyjna nad żlebem była na wysokości 3m nad przejściem, więc robiła raczej za atrapę. A więc przejście odbyło się na zasadzie “uda nie uda” – a jak coś leciało to “lotnik kryj się”. Wspinanie kuluarem było mozolne, a do tego jeszcze był tam spory tłok, a na górze, przy Goutierze była już wyraźna "dupówa" – sypnęło śniegiem i zaczęło wiać. W zatłoczonym do granic możliwości wnętrzu siedzieliśmy czekając na resztę ekipy i popijając niemożliwie drogie piwo. Potem, już w komplecie udało nam się zająć cały stół i dalej kwitliśmy przeczekując niepogodę. Kierownik starał się jak mógł podtrzymać morale grupy, które wyraźnie zaczęło podupadać, snując górskie gawędy. Przy czym, jak zauważyłem, z pewnym rozrzewnieniem wspominał pewną trzydniową “dupówę” na Grani Tatr Zachodnich. W schronisku od czasu do czasu rozlegały się dźwięki “wysokościowego pawia” wydawane przez “westów”, którzy w ferworze walki zapomnieli o takimIglica Aig. du Midi widoczna nad chmurami drobiazgu jak aklimatyzacja... Co jakiś czas wysyłaliśmy na zewnątrz zwiad, który idąc do toalety dostarczał aktualnych obserwacji pogodowych. W końcu, późnym popołudniem kierownik stwierdził, że “da się iść” – do Vallota dojdziemy, a w razie czego w dół damy radę zejść. Zebraliśmy graty, wyszliśmy na grań nad Goutiera i związaliśmy się w tramwaj. Nikt inny nie szedł w górę, a nasza grupa powoli, ale posuwała się do przodu – “dało się iść”. Przy silniejszych podmuchach przyklejaliśmy się do grani wbijając w śnieg czekany i “pazurki” raków – szło całkiem całkiem. Jednak w pewnym momencie nasz marsz się załamał – Maciek został “przyparty do muru” przez biegunkę wysokościową, a że miejsce nie nadawało się na obóz, kierownik zarządził wycof. Próbowaliśmy rozbić namioty nad Goutierem, jednak po półgodzinnym ryciu platform daliśmy za wygraną – to było bez sensu – wiatr zamieniał się w huragan. Skończyło się na “podłodze” w Goutierze i niepewności, czy jutro góra nas “puści”. Zamieć za oknami była potężna, a do tego dołączyły flesze błyskawic – “ w sierpniu pogoda w Alpach jest najbardziej klarowna” – przypomniałem sobie zasłyszaną opinię – to jak jest we wrześniu! Rankiem dalej sypało i wiało, “westy” zaczęły wstawać ok. 6.00 (!), jak się później okazało tylko po to aby rozpocząć odwrót (dla mnie zupełnie niezrozumiałe). A my twardo zajęliśmy miejsce przy swoim stole i rozpoczęliśmy czynności kulinarno-towarzyskie. Około południe z góry zeszli dwaj Schron Vallot nad morzem chmurR osjanie – wieje jak diabli, ale przeszli – byli na szczycie. Pogoda zaczęła się jakby delikatnie poprawiać (a może to tylko nasza siła sugestii) – a my siedzimy dalej. Po którejś tam wyprawie do toalety na zewnątrz, kierownik podejmuje decyzję – w górę! Pyta każdego o zdanie, plan jest podobny jak wczoraj – spróbować dojść do Vallota, a jak pogoda się nie poprawi jakoś stamtąd się wrócimy... jeszcze można się wycofać. Maciek, Jola i Jacek postanawiają wrócić i uzgadniamy, że poczekają na nas na campie wspólnie z Bogdanem, który pozostał na dole z powodu kontuzji. A nasza szóstka rusza w górę, po drodze wiatr zupełnie przycicha i dopada nas dopiero przed Vallotem, w chmurach oblepiając szadzią. Zazwyczaj wypełniony po brzegi Vallot ma tego wieczora ośmiu gości – oprócz nas jest tam jeszcze dwóch Polaków. Faktycznie było tam trochę śmieci, jak kiedyś o tym czytałem, ale sytuacje nie jest tragiczna. Po kolacji zakopujemy się w śpiworach licząc, że jutro będzie lepiej... Przez sen słyszę śnieg walący o ściany Vallota. Gdy obudził nas blask dnia nikt nie kwapił się z wyjściem z ciepłego “psiworka” – jestSchronisko Goutier zimno – a do tego wciąż słychać szelest, jak nam się wydawało wichury atakującej śniegiem schron. Wreszcie kierownik zmuszony przez siłę wyższą do “odcedzenia kartofelków” powoli wyczołgał się na zewnątrz ... i wrócił nadspodziewanie szybko wykrzykując: - Wstawać! Lampa! Tramwaje już w drodze!  Zachowanie było dość niezrozumiałe, ze względu na wciąż dobiegający szelest ... który powodowała folia NRC naszych dwóch polskich współspaczy – co za zmyła! Przygotowanie do wyjścia to był EKSPRES – może 5-10 minut! Na niebie ani jednej chmurki, za to pod nami morze chmur i wystające iglice szczytów ... bajka! Już wiedzieliśmy, że będzie nasz! Podejście zajęło nam niecałą godzinę – było wspaniale, a widoki zapierały dech w piersiach! W dniu 11.08.1999 r. na szczycie Mont Blanc stanęli: Marek Hoffman – Warszawa, Ula Gmaj – Mogilno, Adam Kutny – Straszyn, Krzysztof Lisowski – Opole (kierownik wyprawy), Wojciech Napierała - Poznań i Dorota Rutkowska – Kórnik (był to dzień zaćmienia słońca, a dwa dni później urodziła się Martynka). W drodze powrotnej zabraliśmy swoje wory z Vallota, a kierownik, który wychodził ostatni zatrzasnął się tam w kibelku (uwaga otwiera się tylko od zewnątrz) i uwolnił go jakiś “west”. Krótką przerwę zrobiliśmy w Goutierze, a potem kuluarem w dół. Na tym zejściu spociłem się jak szczur – wszystko pokrywała cieniutka warstwa mokrego śniegu i było cholernie ślisko... Cała szóstka zeszła szczęśliwie i w Tete Rousse już się nie zatrzymaliśmy. Zeszliśmy nawet poniżej wypełnionego teraz po brzegi “domku leśników” i rozbiliśmy namioty nad potokiem. Zostało nam tylko zejście do Chamonix, które przywitało nas deszczem, padającym tam podobno od trzech dni...

Wyprawa była przygotowana i prowadzona przez Agencję Trekingową Everest z Opola.

Goutier

Tekst i zdjęcia Adam Kutny (*z wyj. szóstki na szczycie)

wrzesień-październik 2002 (*tekst ograniczony podkreśleniami powstał 16.05.2002)