MIROSŁAW BORUSZEWSKI "Klub Miłośników Barbary" Wydawnictwo Łódzkie |
Klub Miłośników Barbary
Mówili, że Barbara jest blondynką.
Mówili, że oczy ma czarne jak węgiel.
Mówili, że mieszka sama.
Mówili, że cycki ma jędrne jak młode jabłka.
Mówili, że ten i ów skoczy czasem do Barbary pobawić się nimi, pogłaskać, possać sobie troszeczkę.
Mówili, że którejś nocy to nawet kierownik.
Że nawet dyrektor.
Że każdy, kto chce.
Że ona nigdy nie bierze pieniędzy.
Jej imię, włócząc się po hotelowym korytarzu, odmieniali we wszystkich przypadkach Kaziki z Lublina, Mańki spod Białegostoku, Stachy, Wojtki, Klaudiusze, Gamonie spod Bóg wie skąd.
Całe dnie i całe noce chodząc po tych korytarzach jak po promenadzie odmieniali je cieśle, ślusarze, spawacze, kopidoły, a także technicy i inżynierowie. Wszyscy bowiem są stworzeni z jednej gliny, więc i żądze ich są podobne.
Gdy kogoś ścisnęła tęsknota za babą, którą gdzieś tam zostawił, za parującą kupą gnoju, za gdakaniem kury, za czymś, czego jeszcze nie widział, lecz istnienie podejrzewał — wymawiał jej imię.
Gdy imię na tę tęsknotę nie pomagało, zalewał tęsknotę na umór, nierzadko gdy była zbyt wielka, przezkilka dni, a potem — wymawiał jej imię.
Gdy pruł buldożerem drzewa, płoty, całe wsie — wymawiał jej imię.
Gdy nadzieja na życie w radosnym jutrze z dnia na dzień zaczęła się dokądś oddalać, ciul z nią — pomyślał — niech się oddala i — wymawiał to cudowne imię.
Ona balsamem na wszystko! Był nawet klub miłośników tego imienia.
Mówili, że Barbara ma w domu gitarę.
Że potrafi na niej grać.
Mówili, że ma pianino.
Mówili.
Mówili.
Mówili.
I w końcu musiało się stać!
Zapragnąłem poznać Barbarę.
Zapragnąłem, żeby była moja.
Żebym mógł pobawić się cyckami, pogłaskać, possać sobie trochę.
Żeby zabiła moją tęsknotę i moje sumienie.
Żeby.
Na próżno przez wiele nocy wyciągałem do niej rękę.
Na próżno przepatrywałem horyzont.
Na próżno w barze mlecznym spoglądałem w głodne oczy.
Na próżno czekałem na każdym przystanku.
Wszystko na próżno.
Nie mogłem dostrzec jej nigdzie.
Wkrótce zaczęli mówić także o mnie.
Temu chłopu coś odbiło.
Coś się pomieszało.
Coś w niego wlazło. Zdziczały mu oczy.
On wiecznie o czymś rozmyśla.
Chyba zwariuje.
Ale ja byłem zupełnie normalny. Normalny jak chwila narodzin i chwila śmierci. Normalny jak wszystko, co jest normalne. Komu miałem, to tłumaczyć?
Więc mówili.
On nie je.
Nie pije.
Długo nie pociągnie.
To też nie była prawda. Jadłem z jej ręki. Piłem z jej ust. I chciałem pociągnąć. Pociągnąć tak długo, aż doczekam chwili, w której spełni się wszystko, co obiecane.
Mieszkanie dla świata pracy.
Samochód dla świata pracy.
Podróże dla świata pracy.
Dacze dla świata pracy.
Wszystko.
Hotel mojej firmy był budynkiem, którego poziomy przekrój przez parter i dwa piętra nie różnił się nawet o włos. Po obydwóch stronach nieskończenie długich korytarzy zwanych promenadą drzwi, drzwi, drzwi, a w końcu ciągle zatkane sracze i umywalnie z blaszanym korytem, nad którym wiszą spękane lustra.
Pokoje ukryte za tymi drzwiami także były identyczne. Tapczany, szafy, krzesła i nocne stoliki. Jeśli w pokoju mieszkało czterech, meble dla czterech, jeśli dwóch, meble dla dwóch. Radia i lodówki były w planie najbliższych trzech lat. Ale swoje można było mieć. Firma nie obciążała za prąd.
Któregoś dnia, zaraz po południu, zaczęliśmy we czwórkę szukać pokera. Pieniądz wędrował z kupki na kupkę do późnej nocy. Byłem na wozie, pod wozem, a w ostatecznym rachunku na samym dnie. Kładąc się do łóżka, zamiast pacierza na pocieszenie wymawiałem jej imię.
Barbara.
Barbara.
Basieńka.
— Panowie — zapytałem — gdzie właściwie mieszka ta Barbara?
Ojejku?
O rany!
O ciulu!
On nie wie, gdzie mieszka Barbara!
Śmiech.
Odwróciłem się twarzą do ściany, przyrzekając sobie w tym pokoju więcej o nią nie zapytać.
Przez kilka następnych dni włóczyłem się po proenadzie, wypatrując kogoś nieznajomego, lecz budzącego zaufanie, kto mógłby powiedzieć o niej coś więcej, niż dotąd wiedziałem. Byłem nawet gotów postawić mu dobrą kolejkę w powszechnie uznanym barze „Pod Cycem".
Znalazł się taki. Stał w pewnym oddaleniu od innych i wsparty o poręcz spoglądał na falujące w dolnym korytarzu głowy.
Oparłem się o tę samą poręcz i także spojrzałem w dół. Czarne głowy, blond głowy, łysawe, gładkie, kręcone, a w każdej mózg, w którym rodzą się marzenia, występki, myśli o zbrodni.
Nawet przy nieszczególnie lotnej wyobraźni można było te głowy skojarzyć z wędrującymi falami, a poręcz z barierą mola.
Przybliżyłem się do niego.
— Słuchaj, nie wiesz przypadkiem, gdzie mieszka Barbara? — zapytałem uznając, że nie ma potrzeby wyjaśniać, o kogo chodzi. Milczał. Po chwili to samo pytanie powtórzyłem głośniej.
— A odpierdolżesz się, człowieku, mam inne sprawy!
Odwrócił się w moją stronę i dopiero w tej chwili ujrzałem, że po niewidocznej dotąd stronie twarzy skóra pod jego okiem ma wszystkie kolory tęczy, a do tego jeszcze czerń i fiolet. Patrzył tylko jednym okiem, lecz wściekłości w nim zawartej wystarczyłoby na tuzin.
Odszedłem bez słowa.
Choruję rzadko, nawet bardzo rzadko, lecz tej jesieni mnie zmogło. Zostałem przeniesiony do izolatki. Codziennie rano odwiedzała mnie pielęgniarka, robiła, co do niej należy, zapytała: no jak, lepiej? i odchodziła zapowiadając, że jutro znów przyjdzie.
Wkrótce rzeczywiście poczułem się lepiej. Kiedyś, gdy pakowała strzykawkę, zapytałem:
— Słyszała siostra o jakiejś Barbarze?
— Oczywiście — odparła nie przerywając zajęcia.
— A nie wie siostra, gdzie ona mieszka?
— Mieszka? — Podniosła zdziwione brwi. — Przecież to koza.
Opadłem na poduszki i chwilę potem zacząłem rżeć, dosłownie rżeć tak głośno i przeraźliwie, że pielęgniarka omal nie pobiegła po pomoc. Zatrzymałem ją dosłownie w progu rozpaczliwym ruchem ręki. W końcu śmiech mój złagodniał na tyle, że mogłem zapytać:
— No, więc gdzie ta koza mieszka?
— Z tyłu za blokiem. W tej szopie koło pralni.
— A skąd się tu wzięła ta koza?
— Zdaje się, że spod Jaworzna. Kręciła się po budowie, wrzucili ją na samochód i przywieźli.
— I założyli Klub Miłośników Barbary?
— Właśnie. Widzę, że już pan wie. Natychmiast po wyjściu siostry poszedłem do szopy obejrzeć Barbarę.
I rzeczywiście mieszkała sama.
I rzeczywiście była blondynką.
I rzeczywiście oczy miała jak węgle.
A cycki jak jędrne jabłka.
Przesadzono tylko z tym pianinem.
Wracając zatrzymałem się przy barierce. W dole falowały głowy Marianów, Kazików, Franków, Gamoni, czarne głowy, blond, gładkie, kręcone głowy członków Klubu Miłośników Barbary.
I nagle te głowy, o których nieraz myślałem najróżniej, stały się mi niezwykle bliskie. Byłem już na liście otrzymujących w następnym roku mieszkanie. A oni nadal będą zakładać kluby, zabijać wlokący się wolno czas i z nadzieją czekać na podobną chwilę. Tylko ilu nie doczeka...