JACEK I MAREK CIELNIASZEK "Trekowisko" Wydawnictwo Progres w Sosnowcu |
Koleba
Pamięci Rudej poświęcam
"Dopiero śmierć uwalnia od kłopotów. Prawdziwie żyją, którzy ich szukają" Grek Zorba
Był zły. Zły na siebie, na swoją głupotę, przewyższającą zdrowy rozsądek. O ile w ogóle jeszcze go posiadał. Jeden nieostrożny krok i kostki omal szlag nie trafił. Na szczęście mógł iść, chociaż ból dokuczał bardzo. A przecież znał tu każdy kamień, toż to jego ukochana dolinka. Uwielbiał Buczynową, zwłaszcza w czerwcowy wieczór. Dużo jeszcze śniegu, ale wiosna wkraczała śmiało na tatrzańskie salony. Cały sezon przed nim. Kuba uwielbiał ten okres, tyle jeszcze przed nim, długie dni, jasne noce, można włóczyć się do utraty zmysłów. No i GÓRY, jego wielkie zajebiście ukochane Tatry. Poznał Majkę przypadkowo. Od tygodnia w górach trzymała klasyczna dupówa. Lało, mgły przewalały się ciężko, po dwóch wyrypach przypominał zużyte pampersy. Siedział w ZAGRODZIE sącząc duże jasne. Przy stoliku obok głośno i wesoło piwkowali uczestnicy jakiejś szkolnej, obowiązkowej, ceperskiej wycieczki. Kuba zwrócił uwagę na Majkę, ponieważ tylko ona wyglądem i wyposażeniem odbiegała od dyskotekowo-krupówkowej sztampy. Była z tą grupą, ale nie brała udziału w wygłupach. "Ładna i smutna" - pomyślał. Spojrzała w jego stronę. Po chwili wstała i podeszła do stolika Kuby. - Cześć. Majka. Mam problem. Pomożesz? - zagadnęła rezolutnie. Zaczerwienił się. - Siadaj, pogadajmy o tym problemie. Bardzo mnie zaskoczyłaś - powiedział. -Aha, Kuba jestem - dodał szybko. Majka chciała iść w góry. Towarzystwo z którym przyjechała nie miało najmniejszej ochoty na łażenie, ona nie znała Tatr. Szukała kogoś, z kim wędrówka będzie i bezpieczna, i ciekawa. - Proponuję Krzyżne - stwierdził - a potem pokażę ci swoje ulubione miejsce, Buczynową Kolebę. Jeśli jutro nie będzie lało, wychodzimy. Było bajecznie. Kuba nie wierzył własnym oczom, gdy rano dupnęło słońcem w okna. Pędził na spotkanie ciesząc się wyrypką jak dzieciak. Majka trzymała tempo. Diabełek rzygnął wiatrem, ale na Karczmisku uspokoiło się. Minęli szybko uśpiony jeszcze o tej porze Murowaniec. Doszli do Pańszczycy. Majkę zamurowało. Znała tylko dolinki reglowe, a tutaj skalny świat oszołomił ją całkowicie. Krzyżne ogarnęło ich błękitem i słońcem. - W dupę jeża, nie dziwię się już twoim zauroczeniem górami - walnęła Majka. - To rzeczywiście może odebrać rozum. - Zwłaszcza po tym wyścigu szczurów tam, na nizinach - podsumował Kuba. Nareszcie Buczynowa. Czuli lekkie zmęczenie. Zadarty skalny dziób wanty stanowiącej istotę koleby zapraszał wę-drowców. Wnętrze przywitało chłodem. Majka była zachwycona. Ustawił kuchenkę i wstawił jakieś pikantne, chińskie świństwo. Później długo opowiadał jej o Zdybie, Bednarskim, Oppenhaimie, o cudownym pokoleniu Pokutników. Słuchała wręcz zafascynowana. Nigdy nie słyszała, nie czytała, w ogóle nie znała żadnych faktów, historyjek, opowieści tatrzańskich. Przy tej wspomnieniowej bajce smakowała nawet podła chińska zupka. - Zaczarowany świat koleby - powiedział Kuba. - Uważaj, to może być jak choroba zakaźna. - Już choruję - zaśmiała się. - I wcale nie chcę wyzdrowieć. Ruszyli dalej. Roztoka żegnała ich cudnie zapraszając do powrotu. Wiedzieli, że wrócą. Wakacje Majki były za kilka dni. Chcieli powłóczyć się po słowackiej stronie. Kuba obiecał organizację i opiekę, a pierwszy nocleg zaplanował w Buczynowej. Patrzył tępo w palnik. Kostka ciągle bolała. Samotne wakacje. Coś się w nim wypaliło. Pozostały ukochane góry. A Majka? W drodze do Zakopca na wymarzone wakacje musiała przejechać Zakręt Łaciaka. To był jej ostatni zakręt. Tylko ich koleba pozostała niewzruszona.
Nostalgia
Siedzieli nad Czarnym Gąsienicowym. Chcieli iść na Kościelec. Wśród kilku siedzących osób zwracała uwagę Ona. Jej starość bardzo szlachetna, z twarzą pełną wspomnień wyróżniała się bardzo w tym właśnie miejscu. Siwy obserwował ją dyskretnie. Budziła niewytłumaczalne zainteresowanie. Co tutaj robi stara góralka w tradycyjnym stroju, kierpcach, z białą chusteczką w wyciągniętej ręce? Z grupki siedzących podszedł do Siwego młody turysta. Chciał iść na Orlą od Granatów do Zawratu, pytał o szczegóły trasy. Siwy odradzał ze względu na późną porę, nie zdążą przed zmrokiem, po co ryzykować. Dziewczyna turysty z młodzieńczą pewnością siebie ponaglała partnera do wymarszu. Wyjaśnienia obcego mężczyzny niewiele jej mówiły, widać było że wręcz ją rozdrażniły. Siwy zaproponował wspólną wycieczkę na bliski Kościelec. Młody włączył się do rozmowy popierając ojca. Jego głos, głos człowieka młodego, rówieśnika turystycznej pary przeważył. Postanowili wędrować razem. Mozolnie podchodzili na grań Małego Kościelca. Dziewczyna ciągle była naburmuszona, żałowała chyba pośpiesznej decyzji o rezygnacji z Orlej Perci. Siwy nic nie mówił, ciągle rozmyślał o siedzącej nad stawem góralce. Młody z parą turystów też niewiele mówili, podejście zatykało, oddechy stawały się coraz cięższe. Na szlaku było tylko kilka osób. Październik oczyścił Tatry z masowych ceperskich imprez. Dzień był już krótki, mimo słońca było bardzo chłodno . Na grani przysiedli na chwilę. Dziewczyna turysty rozgadała się nagle. Typowe babskie ble ble. W trakcie rozmowy okazało się, że była w Tatrach pierwszy raz. Chłopak też znał góry słabo, z kilku szkolnych wycieczek. Kościelec widziany z grani robił na nich wrażenie. Siwy ciągle milczał, paplaninę młodych kwitował nic nie znaczącymi pomrukami. W dole ciągle widział kolorową plamkę góralskiego stroju nieruchomo tkwiącą nad brzegiem stawu. I ta biała chustka w dłoni, niczym flaga, znak tajemny, cholera wie co. Ruszyli dalej. Przeszli Karb i szybko zbliżali się do pierwszego charakterystycznego progu. Siwy prowadził i po chwili oddalił się znacznie od młodzieży. Staruszek przysiadł na chwilkę i wtedy zjawił się On. Siwego wręcz zamurowało. Stara, pomarszczona twarz, biała wizytowa koszula, spodnie garniturowe w "kancik" i wizytowe półbuty mocno w tym terenie sponiewierane. Staruszek przysiadł obok i patrzył na Siwego. Oczy miał wesołe i błyszczące niczym młodzieniaszek. Siwy kiwnął głową i pozdrowił starego. Młodzież dogoniła ich i rozsiadła się wokół, mocno zdziwiona widokiem dziwacznie ubranego staruszka. Dziadzio rezolutnie i dziarsko rozpoczął wypytywać skąd, dokąd, po co i tym podobne górskie pytania. Poczęstował młodych i Siwego suszonymi gruszkami twierdząc rubasznie, że z głodu w górach to się jeszcze nikt nie zesrał. Gruchnęli śmiechem. Siwy spytał co spowodowało, że wybrał się tak wysoko. Staruszek zamrugał wesoło i zaczął snuć swoją opowieść. Miał 75 lat, a ta wyprawa na szczyt Kościelca była swoistym pożegnaniem gór. Okazało się że całe lata spędził tutaj najpierw jako pracownik TPN-u a potem jako przewodnik tatrzański. Kochał góry, ale wiek i zdrowie zmusiły go do przerwania życiowej pasji. Na swoją ostatnią wyprawę zabrał żonę. Nie mogła już wejść tak wysoko, dlatego została nad stawem. Umówili się, że gdy on będzie już na szczycie dadzą sobie sygnał białymi chustkami, że wszystko w porządku. Bardzo bała się o męża, wiele lat wyczekiwała w domu na jego powrót z gór pełna obaw i niepokoju. Podziwiała go, te jego górskie wariactwa i przygody spowodowały, że nigdy się przy nim nie nudziła, uwielbiała jego pasję. Siwy słuchał z przejęciem tego cudownego, górskiego wyznania miłości starego górala. Pożegnali się serdecznie, staruszek dziarsko ruszył w dół, a oni zamyśleni w górę. Skończyło się nagle młodzieżowe paplanie o niczym. Siwy kątem oka obserwował swoją grupkę. Uderzył go wygląd dziewczyny. Z zarozumiałej, rozkapryszonej i zdenerwowanej stała się nagle cicha i smutna. Dotarli na szczyt. I dopiero tam dziewczyna wyznała jak bardzo zazdrości staruszkom tej pogody ducha, tego uczucia okazywanego bardzo prosto, po góralsku, bez wielkich sztucznych słów. Może ten świat nie do końca zwariował? Siwy nie wierzył w cuda, ale miał super frajdę, że chociaż na krótką chwilę dziarski staruszek "otworzył" młodych ludzi na uczucia, którymi cynicznie gardzili. Może kiedyś będą wspominać sympatyczne, stare, góralskie małżeństwo? Kościelcowe małżeństwo.
Aksjomat
MOTTO: "Jutro jeszcze nie jest dniem..."
Zapalił znicz. ,,Non omnis moriar" - przeczytał półgłosem napis na KAMIENIU Karłowicza. Tak, właśnie tak, dużymi literami, należy się człowiekowi.
- Co to znaczy ? - spytał Kajtek.
- Nie wszystek umrę. Mądre i wobec Niego Jakże prawdziwe. Miał piękną górską śmierć, o ile śmierć może być piękna - Wujcio tłumaczył małemu siostrzeńcowi.
Płomień znicza drżał leciutko. Było jeszcze pusto. Wyszli z Murowańca o świcie. Wujcio chciał być tutaj z Kajtkiem sam. Mały był wyraźnie poruszony. Wieczorem wysłuchał opowieści Wujcia. Oczywiście o Karłowiczu, o Byrcynie, o Zaruskim, o tych wszystkich wspaniałych ludziach gór. Jego dziecięca wyobraźnia nie pozwoliła mu zasnąć. Czekał. Ten spacer do KAMIENIA był nagrodą za bezsenną noc.
- Ty też kiedyś umrzesz ? - spytał. Dziecięca twarz była smutna.
- To pewne. To aksjomat. Bezdyskusyjny. Dlaczego pytasz Kurduplu - Wujcio lubił go tak nazywać.
- Bo to jest smutne. Tak mi jakoś strasznie, gdy o tym myślę - ośmioletni Kajtek zmartwił się serio.
- Mądry Ksiądz Profesor Góral mówił zawsze: ,,Myślący pyta ,a bezmyślny sądzi, że wie..." Dobrze, że pytasz. A teraz chodźmy do schroniska. Śniadanie czeka. To nasz żołądkowy aksjomat. Smaczny.
Zakopane 1999
Grań
(Wigilia w Tatrach)
Towymyślił Bebe. Przed wyjazdem na industrialno - przemysłową wspinaczkę z bardzo prozaicznej potrzeby, zwanej popularnie kasą. Powrót z fuchy zaplanował na dzień przed Wigilią. Zaprawiony na Kaukazie i w Alpach zaproponował swojej ślicznej połowie Uli oraz Łysemu, zwanemu również Rodzynkiem wypad na grań Tatr Zachodnich, na cały wigilijno - świąteczny okres. Łysy trochę kaprysił - Asia wyjeżdżała do rodziny, a on nie chciał pełnić roli graniowej przyzwoitki. Na ich troje nie opłacało się zabierać dwóch kopułek, a kilka noclegów na “ trzeciego " w małżeńskich, śpiworowych piernatach mogło być powodem zgrzytów towarzyskich. Bebe zamknął obawy i dyskusje mówiąc:
- Grań zimowa Tatr Zachodnich w czasie tak uroczystym jest, łysa pało, ważniejsza od kopulacji, czyli konsumowania związku damsko - męskiego. Ula zaczerwieniła się, ale poparła stwierdzenie Bebe. Pojechali nocnym pociągiem. Podróż dłużyła się, trochę wspominali, trochę spali. Świt w Zakopcu był bardzo zimny i nieprzyjemny. Pusto. Stonka zjedzie dopiero na sylwestrowe szaleństwo. Piętnastostopniowy mróz zniechęcał. W totalnie zamarzniętym autobusie mieli nosy na kwintę. Kiepska ta zima, mrozu do zajebania, a śniegu na receptę, w aptekarskiej dawce. Kurewska meteorologia i prostytutkowy klimat. Tatrzański oczywiście. Jednym słowem wysokogórski burdel bez wygód.
Wysiedli w Kirach. Słońce zaczynało nieśmiało lizać pokryte szronem czubki smreków. Tutaj też pustka. Ruszyli ostro, chcieli się rozgrzać i obudzić po pociągowym letargu. Bebe z Łysym doładowali wory do oporu, aby ulżyć filigranowej Uli. Najgorsze było żelastwo.
- Mam w dupie tą składnicę górskiego złomu. Czy to cholerstwo musi tyle ważyć - mruknął Łysy.
- Nie bluźnij łysa pało. Taki już los górołaza - świra. Sam się napalałeś na grań, jak na pierwszą w życiu dupę - zachrypiał Bebe.
- Przestańcie górskie świntuchy. Jest Wigilia, a wy tylko o jednym - Ula poczuła się urażona ich plugawymi uwagami.
Nie odzywali się już więcej. Skręcili do Wąwozu Kraków. Przed drabinką do Dziury Smoczej rozłożyli biwak. Pora coś wrzucić na ruszt. Gorąca herbata i pachnąca zupka poprawiły humory. Oby tylko ta zupka, zwana “sproszkowaną błyskawicą" nie spowodowała nieoczekiwanej potrzeby defekacji. W tym mrozie mamy wówczas pewne zapalenie dupnych migdałków - walnął Rodzynek - Łysy.
- Mam was dość. Jak nie ukrócicie parszywych jęzorów, wracam do domu zagroziła Ula.
Ryknęli śmiechem. Strachy na lachy. Wiedzieli, że tego nie zrobi, uwielbiała takie zwariowane imprezy górskie. Spakowali wory i założyli czołówki. Dziura była wyślizgana. Z tym obciążeniem było niewygodnie, ale jakoś przeczołgali “dziurawy temat " , jak określał przejście Bebe.
Postanowili zaliczyć Mylną. Dawno tam nie byli. Widok z Okien Pawlikowskiego wynagrodził zasapanym, oszronionym i wybrudzonym łazikom trudy podejścia zalodzoną percią. Ciasne zaciski w Mylnej zmusiły ich do przepakowania worów. Musiały być na tyle wąskie, aby można je było przeciągać w przewężeniach jaskini. Sprawdzili czołówki i zanurzyli się w zimną ciemność. Początkowo było całkiem spokojnie. Ale potem zaczęły się problemy. Chłopcy przeciągali wory i Ulę klnąc na cały świat.
- Bebe my jesteśmy stuknięci. W grudniu, w taki mróz, z takimi worami i babą na dodatek bawimy się w “dziurawą turystykę". Przecież do Mylnej chodzi się z małymi plecaczkami - Łysy był wściekły.
-Nie marudź. To świetny materiał na następne opowiadanie ty literacki profanie - odciął się Bebe.
Doszli do korytarzyka z łańcuchami. W pewnym momencie Uli ujechała noga i walnęła kolanem o skałę. Zawyła z bólu.
- Cholerne krety jaskiniowe. Wysłać was do czubków to mało - krzyknęła.
- Spoko. Pokaż to kolano i nie wrzeszcz tak, bo obudzisz gacki - spokojnie zareagował Bebe. Uderzenie na szczęście nie było poważne. Ruszyli dalej niewiele widząc w rozproszonym świetle czołówek. W jednej z większych komór zauważyli przepiękny naciek w kształcie fallusa. Ula zauroczona oglądała cudowny twór natury Łysy szybko trzasnął zdjęcie.
"Jaskiniowa nimfomanka” - zaśmiał się. Ula walnęła go w ramię. Była przeurocza w tym dziewczęcym zawstydzeniu. Po wyjściu z Mylnej przypominali robotników budowlanych. Przetarli ubrania i wory śniegiem doprowadzając swój wygląd do jako takiej normalności. Ruszyli dnem doliny do schroniska. Musieli oszczędzać kartusze, toteż obiad chcieli kupić w bufecie schroniskowym.
W jadalni siedziało kilku zmarzniętych spacerowiczów i żołnierze z patrolu granicznego. Trójka łazików wzbudzała dużą sensację. Trochę sponiewierani, w Wigilię, późnym popołudniem byli jedyną taką grupką w tym miejscu. Milcząc pochłonęli cienki obiadek i wyszli z budynku. Tuż za nimi trzech pograniczników. To było do przewidzenia. Kontrola dokumentów i seria pytań. Bebe poinformował o trasie. Wojacy byli pełni podziwu, ostrzegając zarazem przed nielegalnym przekroczeniem granicy na Przełęczy Tomanowej. Złożyli wojakom świąteczne życzenia i dalej w drogę.
Dolinę przeszli jeszcze w świetle dnia. ale za szałasem w Tomanowej zrobiło się ponuro. W Czerwonym Żlebie ogarnęły ich już ciemności wczesnego, grudniowego zmroku. Powoli człapali na Chudą Przełączkę. Czołówki z nowymi bateriami dobrze oświetlały trasę wędrówki. Z góry błysnęło pojedyncze światełko.
- Nie tylko nam rozum odebrało - odezwała się Ula.
- A może to jakiś zimowy, tatrzański robaczek świętojański - próbował żartować Łysy.
Postać ze światełkiem zbliżała się szybko. Nieznajomy z olbrzymim plecakiem przystanął i zaczęli rozmawiać. On kończył już swoją wyprawę, obiecał rodzinie, że wróci na Wigilię do domu. Był zakopiańcem, wiec mógł sobie pozwolić na pobyt w górach do ostatnich chwil wigilijnego dnia. Ostrzegał przed silnym wiatrem na grani Czerwonych Wierchów, ale za to noc była jasna, śniegu jakby więcej, więc widoczność niezła. Nie powinni mieć problemów z biwakiem na Ciemniaku. Jeszcze po kawałku czekolady na pożegnanie, krótkie życzenia i dalej łoić każdy w swoją stronę.
Przy Chudej Turni przysiedli na chwilę. Pierwsze silne podmuchy wichru dawały już znać o sobie. Maleńka Ula kurczyła się i była jeszcze mniejsza w tych uderzeniach wiatru. Podejście upłazem wykańczało obładowanych łazików. Opierali się ciężko na kijkach. Na szczęście nie trzeba zakładać raków. Nawiany śnieg trzymał dobrze, lodu nie było. Nareszcie kopuła szczytowa Ciemniaka. W jednym z zapadlisk wygrzebali czekanami w śniegu duży, okrągły plac pod kopułkę. Zgrabiałymi palcami naciągali powłokę namiotu. Jeszcze klar w środku, dwa palniki w ruch i w pełnym opakowaniu weszli do przytulnego wnętrza. Byli trochę poniżej grani, co osłabiało uderzenia wichury. Kolacja wigilijna. Wielkie słowa, słaba wyżerka. Dwie konserwy rybne, zupki, słodycze i gorąca herbata. Do herbaty wlali po maleńkiej porcji rumu. Jak Wigilia to Wigilia. Później życzenia, ostatni siczek nerwusek i lulu. Byli zmęczeni, ale długo nie mogli zasnąć. W namiocie było cieplutko, ale wicher jęczał uderzając w powłokę. Nie pozwalał na upragniony sen. Noc minęła szybko.
O brzasku, niewyspani, ale szczęśliwi, w świątecznym nastroju wtranżalali marną górską wyżerkę. Zwinęli kopułkę, spakowali wory i w drogę. Na Krzesanicy pojawił się lód. Uderzyła też wichura, coraz silniejsza i lodowata. Założyli raki. Ula szła za Bebe, Rodzynek ryglował maleńką grupkę. W pewnym momencie na Litworowej Przełęczy podmuchy przypominały huragan. Ula upadła nagle. Łysy przycisnął ją, a dalszą drogę pokonali objęci pod ramię. Maleńka figura dziewczyny z trudem radziła sobie z ostrymi porywami wiatru.
- Bebe jest niedobrze! Chyba z Kopy damy w dół, bo nas ta wichura rozpierdoli jak starą pierzynę - wrzasnął Łysy przekrzykując wycie wichury.
- Nie klnij na litość boską, bo mnie krew zaleje - wrzasnęła Ulka fioletowa z zimna.
- A mnie szlag trafi na to babskie marudzenie - poparł Łysego Bebe.
Małołączniak i Kopę pokonali z najwyższym wysiłkiem. Czarne kołtuny chmur waliły znad Słowacji niczym tatarskie hordy.
Mieli dość. Nerwy i złość, wręcz wścieklica górska. Wyprawa na Świnicę i dalej granią musi poczekać. Dobrnęli do Kondrackiej Przełęczy. W skałach usiedli, zaczęli gotować herbatę.
- Ale wieje. Już myślałem, że mi wywieje dupą wyrostek robaczkowy - trzęsącymi wargami wymamrotał Łysy.
- Ślepa kiszka to twarda sztuka, ja nie założyłem gogli i myślałem, że połykam swoje gałki oczne - zawtórował Bebe.
Tylko Ula milczała. Była naprawdę wykończona i zmarznięta. Podziwiali jej upór i dzielność.
Po herbacie ruszyli do schroniska na Kondratowej. Niżej było zaciszniej, a to dodało im sił. Biegiem dopadli do drewnianego, jakże uroczego schronienia. Obsługa jadalni ze zdumieniem patrzyła na jedynych w tym dniu gości. Zamówili gorące dania, porozbierali się ze swoich sztywnych kurtek i zaczęli powoli wracać do normy, czyli ciepła.
- Gdzież to byliście - spytała dziewczyna w bufecie - przecież tu nikt nie wędruje w takie załamanie pogody.
- Próbowaliśmy zrobić grań. Najpierw skróciliśmy trasę i zamiast z Grzesia, wystartowaliśmy od razu na Czerwone. Ale wiatr jest tak potężny, że nie można utrzymać się na nogach. Może gdyby była lina, ale tak to nasze maleństwo fruwało na grani, jak nie ubliżając podpaska bez skrzydełek - palnął Łysy.
- Rodzynek ty męska, szowinistyczna świnio. Tatrzański męski wieprzu - wrzasnęła purpurowa ze złości Ula.
Dziewczyna w bufecie roześmiała się głośno. Podziwiała zmarzniętą trójkę. Byli dla niej wybawieniem ze świątecznej, schroniskowej nudy. Długo rozmawiali, wyjedli dziewczynie cale świąteczne ciasto. Był oczywiście rum w herbacie i poza herbatą też. Uli wrócił nastrój rozbawienia. Wybaczyła chłopakom “mięsorzucanie" tatrzańskie. Taki już los górołaza.
Schodząc do Kuźnic zatrzymali się na Kalatówkach. Patrzyli długo na czarne chmury kłębiące się nad granią. Widok był przerażający.
- Jeszcze tu wrócimy milutka granieczko. l złoimy ci dupę za wszystkie czasy - krzyknął Bebe.
Ula machnęła ręką. Nic ich już nie wyleczy z łaciny górskiej. Tylko góry spoglądały z żalem. Polubiły wigilijną zabawę z trójką wariatów.
Opisana przygoda wydarzyła się naprawdę w dniach 24 i 25 grudnia 2000 r. Było uroczo, chociaż chwilami groźnie. Ostatnia Wigilia w mijającym tysiącleciu miała niepowtarzalny smak i nastrój.
Spróbujcie. Zachęcamy Autorzy.
Zakopane styczeń 2001 r.
Ksiązka Jacka i Marka Cielniaszków "Trekkowisko" wydana własnym nakładem cieszy się wieloma pochlebnymi opiniami. Jej recenzje ukazały się między innymi w tygodniku "Panorama", miesięczniku "Góry" i "'Magazynie Górskim", same zaś opowiadania - fragmenty ksiązki publikowane były w miesięczniku "Góry i Alpinizm" oraz tygodniku "Panorama". Warto takze wspomniec, ze autorzy są inicjatorami "SPOTKAŃ NA SZCZYCIE" - wieczorów autorskich z udziałem między innymi Zbyszka Terlikowskiego, Krzysztofa Wielickiego i Ryszarda "Napała" Pawłowskiego. Tradycja "SPOTKAŃ" będzie przez Jacka i Marka kontynuowana - w planach wizyty Anny Czerwińskiej, Celiny Kukuczka, Piotra Pustelnika, Marka Kamińskiego i ...