Facebook - polub nas!

Znajdź skrytkę!

Polecamy

Filmy

Mt. MeruJeszcze trochę zmęczeni jazdą po wertepach kaldery Ngorongoro, po zrobieniu zakupów, pakujemy się w mikrobus zwany tutaj "matatu" i ruszamy na podbój Mt Meru. Ten tanzański wulkan wznosi się nad miastem Arusha na wysokość 4562 m n.p.m. Dojazd do Momela Gate 1500 m n.p.m. - bramy parku narodowego zajął nam około dwóch godzin, a po drodze mieliśmy jeszcze spotkanie z żyrafami, które zablokowały nam drogę.

 

 

Afryka Wschodnia 1998
MT. MERU - MNIEJSZY BRAT MAŁEJ GÓRY

Meru powitał nas deszczem i podczas formalności związanych z wejściem do Arusha National Park schroniliśmy się pod dach. Uregulowaliśmy opłaty, które wyniosły 142 $ na głowę za trzydniowy pobyt w parku wraz z noclegami i obsługą przewodnicką. Ten park narodowy nie zmusza do wynajmu tragarzy, ani do powierzenia organizacji wędrówki miejscowym agencjom turystycznym (w przeciwieństwie do Kilimanjaro National Park). Obowiązkowy jest tylko przewodnik i zawsze kilku z nich dyżuruje przy bramie parku. Sami więc niesiemy żywność, śpiwory, gaz i ciepłą odzież (wzbudzając sensację innych grup odciążonych przez tragarzy). Nasz przewodnik Ngurungu, uzbrojony w strzelbę prowadzi nas przez rozległe widokowe polany u podnóża wulkanu. Pięliśmy się powoli do góry - im wyżej tym bardziej się przejaśnia. Wkrótce wkraczamy w las tropikalny pełen lian, nadrzewnych porostów iNasz przewodnik Ngurungu Nassoro na szczycie Litte Meru 3820 m mchów. Gdzieś w dole, na stoku poniżej nas widać słonia torującego sobie drogę i łamiącego drzewa. Pierwszy etap marszu kończymy w obozie Miriakamba Hut na wysokości 2500 m n.p.m. Baraki noclegowe są usytuowane na pięknej polanie w górskiej dżungli. Wyposażono je w piętrowe prycze, a w obszernym przedsionku znajdują się stoły i ławy do przygotowania i spożywania posiłków - z powodzeniem mogłyby służyć za wzór czystości i porządku wielu naszym schroniskom. W obozowisku jest także bieżąca woda. Następnego dnia wstajemy około ósmej, z rana widoczność jest lepsza niż w ciągu dnia - Meru wygląda naprawdę imponująco. Dżungla jest wspaniała, a Ngurungu ciągle toruje nam drogę bacząc, aby jakieś stado bawołów, które bywają bardzo groźne, nie próbowało wejść nam w drogę. Po czterech godzinach dochodzimy do Saddle Hut na wysokości 3600 m n.p.m. To obozowisko ma podobne warunki jak Miriakamba - jest tylko nieco ciaśniejsze. Robimy szybki posiłek, potem małą drzemkę, a po odpoczynku szybki wypad na wierzchołek Żyrafa przy drodze do bramy Arusha NP Litte Meru 3820 m n.p.m., skąd znowu możemy podziwiać piękny widok szczytu. Wieczorem przeglądamy księgę wejść i wynika z niej, że od trzech lat naszych rodaków na pewno tu nie było. Na główny wierzchołek Meru wychodzi się około drugiej w nocy, tak aby ze szczytu oglądać wschód słońca. Stąd też nasze spanie nie było długie. Właściwie była to raczej drzemka, przewracanie się z boku na bok i wsłuchiwanie w deszcz, który znowu się rozpadał. O drugiej ciągle pada, a my przeciągamy przedwyjściową herbatę - gdy tylko trochę zelżało wychodzimy. Bardzo ciemno, a do tego otacza nas lepka, gęsta mgła -jest parno. Przebijamy się przez niskie krzewy gdzie prowadzi ścieżka - dżungla pozostała w dole. Po godzinie dochodzimy do Rhino Point (nazwa wzięła się od znalezionych tam szczątków nosorożców, zresztą są tam one do dziś) - jesteśmy ponad chmurami, jest trochę raźniej i jaśniej. Po krótkim odpoczynku (bo solidnie wieje) ruszamy dalej, brniemy do góry przez zwietrzeliny i po-pioły wulkaniczne, latarki powoliKilimandżaro z wierzchołka Mt. Meru, tuż po, wschodzie słońca odmawiają posłuszeństwa, ale niedługo powinno świtać. Nagle wyszliśmy na małą przełęcz, która otworzyła przed nami widok na wschód. To było coś,  czego nikt z nas nigdy nie zapomni - to wtedy po raz pierwszy ujrzeliśmy Kilimandżaro. Ukazało się nam rozświetlone przez wschodzące słońce pomiędzy dwoma warstwami chmur. Ten widok podziałał na nas elektryzująco i o 7.30 wszyscy stanęliśmy na skalistym wierzchołku Meru 4562 m n.p.m. w składzie: Beata Ilczuk, Adam Kutny, Krzysztof Lisowski (nasz leader), Jarosław >>Dandi<< Nowacki, Dorota Rutkowska, Grzegorz Wójcik no i oczywiście nasz przewodnik Ngurungu Nassoro. Po wpisaniu się do skrzynki i wykonaniu pamiąt-kowych fotek rozpoczynamy odwrót. Schodzimy przez prawdziwie księżycowy krajobraz - Mt. Meru o zachodzie słońca ze stoków Kilimandżaro - w cieniu na pierwszym planie grań Shiry popioły i zwietrzeliny wulkaniczne. Z dna krateru wyrasta mniejszy wulkaniczny stożek - Ash Cone, który powstał podczas ostatniej erupcji wulkanu w 1910 roku, która zniszczyła także całą wschodnią ścianę krateru. Aby skrócić do minimum nasz pobyt w parku narodowym (względy finansowe) zaplanowaliśmy zejście ze szczytu, aż do bramy parku, a więc 3000 m w dół. Podczas schodzenia dopadł mnie "wysokościowy" ból głowy, lecz herbata i krótki odpoczynek w Saddle Hut postawiły mnie jako tako na nogi. Wzięliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej, po drodze zaliczając co jakiś upadki na błotnistej ścieżce (nie obyło się bez kontuzji). W Miriakamba znowu zrobiliśmy godzinną przerwę, tak, że wieczorem solidnie zmordowani byliśmy na bramie parku. U stóp wulkanu pożegnało nas jeszcze stado bawołów i kilka dzikich świń. Ngurungu bardzo się cieszył z naszego sukcesu - mówił: "Mało kto robi Meru w trzy dni, najczęściej w cztery". Późnym wieczorem zmęczeni, ale zadowoleni siedzieliśmy na kolacji w Arushy i popijaliśmy Safari Lager. Na zakończenie przytoczę jeszcze tekst, który przepisaliśmy z jakiegoś "matatu", którym podróżowaliśmy: "Ladies are like matatus if you miss one you get another" - i to by było na tyle...

Tekst i zdjęcia: Adam Kutny